Choinka już ubrana. Dzisiaj. Podczas powodzi zamokła część naszych ozdób. Najcenniejsze, dobierane od lat, ocalały. Kartka od Rodziców, serduszko, rybka od Kazia, szopka od Hali, Mikołaj od Violi, witrażyk od Danusi, bałwanek od Anettki, Mikołaje od Agi i Agatki, anioły od Pani Ani, Babci Piotrka, Cioci Ani, Joanki, truskawka od Ewy, malowane ręcznie bańki od Pani Stasi, kotek od Pana Jana, reniferek od Joann. Zapach pudeł z ozdobami – kurzu i byłych choinek – przeniósł mnie jak zwykle na strych do Bogorii, gdzie obwiązana sznurkiem lekka piramida pudełek na ozdoby czekała na zniesienie jej na dół. Dzisiaj, oniemiała, z racji wirusa, który zaatakował moją krtań, szeptem towarzyszyłam w radości synków. Mariusz zawiózł mnie i odebrał z pracy, co było okazją do przypomnienia sobie czasów studenckich. Sam zawiózł Tunia na narty. Zabawne sytuacje w pracy. Szeptanie do telefonów, wysyłanie życzeń, odwiedziny gości – Margo, czyli Małgosi z Irlandii. To spotkanie było jakby podsumowanie książki Moniki Szwai o powiązaniach polsko-irlandzkich. Uczy się polskiego, po angielsku mówi z ciekawą, odmienna melodią. Ma współpracowników – Polaków, o których mówi z sympatią. Po zamknięciu trafiła do nas zmarznięta solistka z Teksasu – Julia. Podwieźliśmy ją do jezuitów, opowiedzieliśmy, co mogliśmy. Szczęśliwym trafem nie pocałowała klamki biblioteki, a zobaczyła trochę polskiego Chicago. Tylko czy na tym mrozie się nie przeziębi w tej lekkiej kurtce? Może jednak nie.
Ostatnie dni były pasmem radości, przemeblowań, rozliczeń. Dziadziowie zostali radośnie powitani przez wnuków. Bawią się, pokrzykują. Ja z impetem zabrałam się za zaległe korekty i tłumaczenia, zobowiązania. No to przedobrzyłam. Zamilkłam.
Nadchodzą kartki, a ja w tym roku, pozbawiona mojego zwykłego elektronicznego notesu – wyczekuję i odpisuję. Gromadzę adresy, ale nie tylko. Coś się we mnie zmieniło. Nie mam w sobie tego drżenia, że absolutnie nie mogę zapomnieć o kimś. A jeśli jestem chora, to cóż się stanie, gdy zapomnę? Czy ma sens podpisywanie jedynie kartek i wymienianie się nimi? I to od tylu już lat? Dochodziłam czasami i do 70 kartek. A później, rok po świętach następowała selekcja, wyrzucanie na makulaturę tych świętych niejako obrazków, wpinanie reszty do okładek. I moje starania z zarwanymi nocami, aby się nie powtórzyć, pisać oryginalnie (polonistyka zobowiązuje), dołączać listy z jakimiś wyliczeniami z życia. A w zamian kilka ciepłych kartek z listami od zaprzyjaźnionych Wrażolków i większość jedynie podpisanych. Bez jednego swojego, ciepłego, autorskiego słowa.
Blog będzie miał dwa lata. Wielu z Was czyta czasami moje słowa i gdy chce, wie, co u nas, choćby sygnalnie. Niektórzy są ze mna i realnie, inni nie. Nie przyznają się nawet do lektury, ale posiadają wiedzę jedynie z niej pochodzącą.
Dzisiaj, szeptem rozmawiałam przez telefon z moim Mikołajem, Alusią. Serdecznie pogadałam z Monią, która mnie odwiedza w bibliotece. Tereska napisała od serca, Pani Helenka życzyła nam podwójnie, Ciocia Ania pamiętała jako jedna z pierwszych, Natalka namalowała nam pięknego aniołka. Dziękuję bardzo mocno. Kontakty serdeczne nie muszą być częste – ważna jest ich jakość.
Nie pojechałam w niedzielę do radia, gdyż ze zmęczenia wzięłam dwukrotnie leki. Bałam się jeździć.
Na naszą muzealną Wigilię znajomy przyprowadził żonę – Murzynkę i córunię, maleńką Grażynkę Elżunię. A ja motywem trzykrotnej lekcji z pokazem multimedialnym uczyniłam Mickiewicza, twórcę jej imienia. Lubię takie zapętlone, wyniakające z siebie historie.
W kuchni króluje symbol naszej rocznicy małżeństwa, kryształowy klosz z Bogorii. Chciałabym poszerzyć i odświeżyć nasze obrączki.
Nie mam życzeń. Nic mi nie potrzeba – nawet bez nowego komputera dam sobie radę, aż nadejdzie wiosna. Trzeba mi obcowania, celebrowania radości z Istoty tego, co przed nami. Wczoraj wyczytałam, że Adwent to tęsknota. Czy tęsknię? Czy po wielokrotnym, służbowym przeżywaniu namiastki świąt – odnajdę tęsknotę w sobie? Chciałabym. Może nie zaśpiewam, nie muszę. Tym razem posłucham