To tempo. Zadziwia. Czuję zmęczenie w kościach. Ale i uspokojenie. Podwiązałam pomidory, dłonie pachną mi ich aromatem, zrobiłam małe zawiniątka zupowe ze szczypiorku i podjadłam bogoryjskiego agrestu, który się robi coraz słodszy. Dziadzio Mieciu raduje się, że chłopcy mają coraz więcej owoców do „ućknięcia”. Dopominają się naprzemiennie. Radość karmić te otwarte dziuby. Lato przyhamowało. Oziębiło się i wysypało komary. Pryskamy się środkami w aerozolu, ale nie pomagają.
Wykład w Milwaukee był bardzo motywującycm wyjazdem. Pogadałyśmy z Halą. Obejrzałyśmy piękny, stylizowany dwór, zatęskniłyśmy za takowym dla naszego muzeum. Wybrałyśmy się z paniami na obiad do Krokusa, gdzie wśród żartów pogadałyśmy o nas i o nich. Wykład był w domu jesieni życia. Zapamiętam dziadzia, którego rozbawił śmieszny film ze słoniem siadającym na aucie; fotele z widokiem na akwarium i klatkę z gwarkami; dziadzia, który się zgubił, oraz panie na ławeczce promieniejące od jednego przyjaznego hallo! Prezentacja poszła mi dobrze. Panie były życzliwe. Szczególnie Susan, Ewa i Urszula. Jak zawsze w komentarzach wyszły zadziwiające powiązania oglądających z zaprezentowanymi obrazami. Ula okazała się uczennicą pani Marysi Karpowicz jeszcze z Wrocławia. Powrót mnie odprężył. Halinę zestresował. Lubię prowadzić samochód. Rozmawiam w międzyczasie. Hala źle zniosła miejsce pasażera na klaustrofobicznym szybkim pasie.
W urodziny wyluzowałam, spokojnie przygotowałam obiad, upiekłam ciasto z rabarbarem wg. przepisu Mamy Zosi. Rozmawiałam z Bliskimi. Wieczorem przyszli pamiętający. Nie robiłam zdjęć. Dzisiałam.
W zeszłą niedzielę pojechałam sama do kościoła i na zakupy, Manio udał się do radia. Ich audycja o drogowskazach życiowych wciągnęła mnie badziej niż nasza.
We środę zaszła zabawna sytuacja. Do biblioteki przyszła dziewczyna o tym samym nazwisku co ja. Widziałam ją już kilkakrotnie, ale nigdy nie zagadywałam jej jakoś specjalnie. Tym razem, dzięki pani Mariance, zawiozłam do pracy całe pudło słodkości z piekarni Reuters. Częstowałam więc z okazji urodzin swoich i Mariusza. Poczęstowałam i ją. -Co to za okazja? -Urodziny. -Kiedy? -W zeszłą sobotę. -14? -Tak. -Ja też! -Ja 1972! -Ja też!! A gdzie mieszkasz? -W SP! -Ja też!!! Na to ja: tylko mi nie mów, że mąż ma na imię Mariusz! -Marek! No to zrobiłyśmy sobie zdjęcie. Dobrze byłoby się spotkać. Ciekawa jestem podobieństw duchowych. Przed zamknięciem przyszła po naszego pupilka, Antosia, jego mama z bukietem kilkudziesięciu róż oraz ciastem. Z podziękowaniami za opiekę nad synem – czytelnikiem. Bardzo miły gest.
Czwartek był pulsujący. Agusia przybyła z odsieczą i wyprawiła mnie do Koreańczyków. Tego dnia wpłaciłam na konto czeki za odległe prace zlecone z niemałą satysfakcją. Koreańczycy w swoim przybytku ekspresowego uszczęśliwiania licznych kobiet i nielicznych mężczyzn zrobili mi pedicure i manicure. Poczytałam sobie relaksująco kobiecych magazynów z radami. Kilka wynotowałam przy pomocy komórki. Obcowanie z ich skaczącym intonacyjnie językiem zawsze wyprawia mnie w podróż. Opłotkową, ale zawsze. Po wypięknieniu, ze śladami po rozgrzanym wosku, pojechałam do sklepu. Tam wpadła mi w oko sukienka. I poszłam po buty. Gehenna tańca z paczkami i rozmiarami. Odwieczna plątanina kompromisów. I wyszłam z kobiecymi klapkami w kolorze weneckiego złota. Z miłą fakturą. I wróciłam do sukienki. Czekała. Konfrontacja z lustrem w przymierzalni należała do dramatycznych. Westchnęłam nad własnym odbiciem. Zasmuciłam się. Nadal czuję się jak opakowanie po dzieciach. Wielokrotnego użytku. Ale zgodnie z naszywką na koszulce Mariusza – że life is good… Zdecydowałam się. I dostałam zniżkę z okazji dnia doceniania klienta. 20 %. Dojechałam do domu. Tam rytuał. Jeszcze sprzątanie w oczekiwaniu na gości. W piątek sprawy potoczyły się prędko. Od rana porządkowałam w obstawie. Tomik nadal boi się odkurzacza. Do pracy spóźniłam się. Hala czuwała. Na miejscu wiele spraw. Wcześniejszy wyjazd. Powrót z Jolą i Mariolą, przez Oak Park. Przystanek u Heidi. Włosy. Posiłek, przygotowania. Opowieść o psie i jego spieszczeniu – Jazzuendo. Takie smaczne słowo. I nazwisko zarazem. Babcia Halinka przybyła z Dziadziem Jurkiem. Bal. Konfrontacja z wyobrażeniami, zeszłym rokiem. Skromniej. Tonacje piaskowo-brązowe. Z godziny koktajlowej zostało nam kilka minut zaledwie. Przy stole ciekawostki. Zamiast Moni – Sławek. Obok mnie – Idalka. Miłe chwile. Rytynowy plan balu urozmaicony wojskowością. Dyrektor w mundurze jakby urósł, wyprzystojniał. Życzliwi podchodzący, sprzedaż losów na loterię karcianą, koterie, Mariuszowe powstanie przy Warszawiance, moje solidaryzowanie się z mężem i pytanie pana O. czy służyliśmy w wojsku. Tańce i komentarze. Taniec Haliny. Zaskoczenie. Polonez – pełen spontan. Wyciągnęłam konsula generalnego. Mariusza zabrakło na sali, zrozumiałby w lot, a tak Pani Bożena była osamotniona zupełnie niepotrzebnie. Fotografowie ustawieni jak na Oskarach. No i tańce, z Mariuszem, walczyk z Grzesiem, nauczycielem, popisowe kołowanie z Jolą. Perfumowe nabytki z cichej aukcji. Powrót z dziewczynami, relacje, herbatki, sen. Pobudka skoro świt. Moje Beenki pojechały z Halą na festiwal do Milwaukee. Przestawiałam meble, myłam podłogi, odsłoniłam okno i zdałam sobie sprawę jak bardzo brakowało mi mojego widoku z okna. Wsłuchiwałam się w Jest cudnie Marylki. Mariusz po powrocie się położył. Pojechałam więc po Ciocię Danusię z chłopakami, Tuniek usnął. Wieczorem pojechaliśmy do Ali na 50. urodziny. Poznałam Jej świat. Przez ludzi, grafiki, książki, rośliny, meble, obrazy, potrawy. Napisałam okolicznościowy wierszyk, ale nie zabrałam go ze sobą. Tu go zamieszczę:
Ala nasza, przeurocza, Unesikiem zwana
dzia
ła, jakby z Nawarony wystrzelili z działa:
zapobiega, gani, leczy, pogania czasami,
zawsze ma ochotę także zatańczyć z Kotami,
Kariatydę też stanowi Helenki kochanej –
bez Niej miałoby Zrzeszenie nieźle przejechane.
Życzym wszyscy Jej stulecia i imprezy przedniej
przybędziemy na nią tłumnie w sjeście poobiedniej.
Przypadła mi rola zagajacza. Fotografa. Porozmawiałam z kilkoma osobami na bardzo ciekawe tematy. Pani Marianka wciągnęła mnie w Margarytkę. Pośpiewałam z księdzem Władziem, zrobiłam kilka miłych zdjęć. Odpoczęłam.
Po powrocie do domu odwiozłam Ciocię rozwodząc się nad menu kolacji: sałatkami z warzyw, glonami morskimi z kawiorem i ogórkiem, pieczywem, ciasteczkami, rybami wędzonymi w przedziwny sposób, rybami z warzyw, myszkami z jaj, żółwiami z ciasta i nalewką cytrynową. Wdzięczna słuchaczka, jeszcze bardziej ciekawa kulinariów. Sen przyniósł mi ulgę.
Niedziela okazała się leniwa. Msza na pikniku Krakusów. Pogoń chłopaków za jamnikami, wspólna podróż do radia. Caculka Ewina zajęła się chłopakami. Jakie wdzięczne z Niej Stworzenie. Czarniawa, jak Kreseczka, ze złotą oprawą oczu i temperamencikiem w każdym ruchu. Audycja o listach. Konfrontacja nas z Mariuszem z inną parą. Okazja do wniosków. Odczytanie listu Tatula na antenie. Życzenia na Dzień Ojca. Moje wzruszenie. Czas upłynął, skurczył się do kwadransa niejako. Miły Piotr, spokojne spojrzenie znad mikrofonu – z tych przykuwających i porządkujących myśli. Pogwarki w ogródku. Wspólny obiad już u nas z Ewą i Lechem. Terapeutyczne, zdrowe rozmowy, plany, zbieżności gustów, pytania krzyżowe. Niedosyt czasu. Plany na blogową powieść. Wspólne usypianie Tomika. Dzięki.
A dzisiaj wpadłam w popłoch. O 7. rano zdałam sobie sprawę, że przez weekend miałam sprawdzić miesięcznik. A on podróżował w bagażniku Hali. Zapomniałam. Niebywałe. Szybka akcja i Hala dowiozła mi to cudo do domu. Uporałam się przed przyjazdem gońca z duszą i słownikiem na ramieniu. Tomik oglądał pociągi na stacyjce, a ja sprawdzałam za kierownicą, wcześnie usnął, jakby wiedział. Teraz spać.