26 XII 2005
Kochani,
wczorajszy dzien minal na spiewie i jedzeniu. Moi byli na pasterce, a ja poszlam na 12:15 do pobliskiego kosciola. Usiadlam w 1. lawce, bardzo wzruszyla mnie ta msza, spiewy po trosze lacinskie i ze 30. katolikow z Indii, ktorzy siedzieli za mna. Na koniec mszy byli zaproszeni do modlitwy i ich przeplatanie sie glosami, monotonne narastanie i opadanie glosow, wyciszenia i to wielokrotne wyszlaaaaaaaa, magolaa nastroily mnie w niespotykany sposob. Wrocilam do domu i juz bylam cierpliwsza w przygotowaniach. Mama Zosia wykazala sie wybitnym talentem organizacyjnym i kulinarnym. Wespol dostroilismy dom i przygotowalismy obiad swiateczno-rocznicowy. Goscie przybyli po 3. Indyk nafaszerowany suszonymi owocami i orzechami byl przedni. Czuwalismy nad goscmi. Zjedlismy pozniej. Na deser wjechaly 2. torty domowej produkcji: makowy i orzechowy, zachwycenie ogolne, pozniej jeszcze inne ciasta, czesc z nich zostala przyniesiona przez dziewczyny. Po chwili nowa fala domowej produkcji: mies, salatek i galaretek, w miedzyczasie koledy, ktore za pomoca prezentu, nagrywalam cyfrowo. Bardzo sie cieszylismy tym dniem. Impreza jak zwykle dwupoziomowa, mlodsze pokolenie na dole, Maly zachwycony mnogoscia gosci, zakochany w dziewczynkach, rozgilgotany, przechodzacy z kolan na kolana, podkradajacy cukierki z choinki. Cale popoludnie minelo jak barwny film. Tyle pieknych prezentow, tyle radosci i smiechu, po nostalgicznej Wigilii i wielkim staraniu radosc zostala uwolniona.
11 grudnia 2004
Kochani nasi, tak szybko nam biegna chwile z Tuniem, ze obawiamy sie w tym roku opoznienia w slaniu zyczen. A tak byc raczej nie powinno. Jestesmy jeszcze w lesie z kartkami, zupelnie nie mam polotu na zyczenia, trwam chwila. Kazdego dnia dzisieje. Taka jestem, a jeszcze w dodatku moj mozg podobno nadal blokuje zle skojarzenia i stres, wiec sie nie przejmuje. A rok 2004 to jeden z tych nielicznych, za jaki powinnismy byc wyjatkowo wdzieczni – i Bogu, i Wam! Styczen – przyniosl remont kuchni i zamet w domu, poczucie uciekajacego czasu, dwie wspaniale niespodzianki zwane „baby showers”, potop w bibliotece, ktory zdawal sie przyniesc kres moim 9-letnim wysilkom. Luty – oczekiwanie, pomoc Przyjaciol w przygotowywaniu domu po remoncie, niezwykle pospolite ruszenie serc. Marzec – juz od pierwszego dnia przyniosl nam Tunia. Pojawil sie oskarowo w naszym swiecie, aby nas soba zajac. Otrzymalismy ogromnie duzo gratulacji i wszelkich gestow sympatii, czulismy sie centrum zainteresowania. Kwiecien – ustalil nas w roli rodzicow, okrzeplismy i wrocilismy do normalnosci. Maj wymusil na mnie powrot do pracy. Korzyscia jednakze niemala byl przyjazd Rodzicow Mariusza i Ich fachowa pomoc przy Tuniu. Czerwiec – to uczenie sie lata, przygotowania do chrzcin, samo wydarzenie i kolejne pospolite ruszenie serdecznosci. Liczebnosc gosci podczas naszej uroczystosci przeszla nasze najsmielsze oczekiwania. Lipiec – to dla mnie walka z wyprzedaza ksiazek w bibliotece, ukojenie w domu, poznawanie swiata oczyma Tunia. Sierpien przyniosl remont biblioteki, poznawanie Tunia z woda, wieczory w ogrodzie, kolejne spacery. Wrzesien byl miesiacem, w ktorym Tunio usiadl sam. Kolejnym stopniem naszego wtajemniczenia. W pazdzierniku wypowiedzial pierwsze slowo: baba i dostal za to kobylke, Baske. Od Dziadkow otrzymalismy kanape i fotel, ktore zmienily nie do poznania nasz dom. W listopadzie nastapila „honorowa zmiana warty”. Przyjechala moja Mama, dla nas BabEla i zastapila Babcie Zosie. Bylismy przez tydzien razem. Obecnosc obydwu Mam przyniosla przemeblowania i lekkie zmiany w wizerunku domu. Ze nie wspomne o niezliczonyh darach. Pozegnanie bylo lzawe. Jak to smutno miec Bliskich tak daleko! Dalsza czesc miesiaca zeszla na oswajaniu sie z nowym domem i nowa sytuacja, przyniosla kolejne slowa Tunia – mocniejsza mame i dziadada. Przyniosla komputerek malenki i nareszcie sprawny. Dwie ogromne imprezy w muzeum. Grudzien jest miesiacem podsumowan. Czekamy na Tatula, ktory jest dla nas niezwykla okrasa Swiat. Tunio zostal starszym bratem wujecznym. Alusi i Michalowi urodzila sie coreczka. Planujemy wspolne swieta z Przyjaciolmi. Wigilia u nas w domu bedzie miala elementy bogoryjskie. Ciekawe, jak Blus zniesie spiewanie koled. W zeszlym roku nie protestowal. Tak wiele chcialabym zrobic… A pochlania mnie najwazniejsze dla nas – nasze domowe szczescie. Z pewnoscia juz przy drugim czytaniu zmienilabym caly ten list. A wtedy wyslalabym jedynie kartki z podpisem. Nie byloby mi to w smak. Tak choc zawiesicie na czyms oko… Pozdrawiam Was goraco od nas wszystkich. Pamietam o Was, czesto mysle – podczas nocnych karmien mam wiele czasu na rozmyslania o szczesciu; dobru, ktore nas poblogoslawilo czesto za Waszym udzialem, naszych wspolnych milych chwilach i tym, ze czas plynie, ale dobro w nas i dobro doznane pozostaje i wraca, odbija sie i rozrasta. Pozdrawiam Was mocno, jestem dla Was i czuwam, choc w czesciowym ukryciu.
17 grudnia 2002
Wczoraj w szpitalu, nie zastałam S., była na badaniach, zostawiłam więc kartkę i czekoladki, ale pochód przez intensywną terapię pozostawił we mnie smutne myśli. Ci stareńcy, styrani ludzie na łóżkach w różowym kolorycie ścian, to bardzo adwentowe, ale i smutne wizje. Dzisiaj rano powitała mnie H. pytaniem, czy jeszcze nie wiem? Myślałam, że chodzi o S., a to zmarła wczoraj nasza współpracownica z PRCUA, w wieku 62. lat, koleżanka S.; jeszcze wczoraj z nami jadła, w piątek śpiewała na obiedzie świątecznym. Miała piękny i mocny głos. Wydaje się taka namacalna, taka żywa – z pyzatymi policzkami, serdecznymi oczyma, w swoim sweterku z wrabianą choinką, zawsze przyjazna. Pamiętam, jak pomagałam jej wsiadać do samochodu, gdy w zeszłym tygodniu podwoziła S. – wyglądały obydwie, prowadzące się do samochodu, jak dwie starutkie jabłonie podpierające się w sadzie. Tak mi jej żal, a z drugiej strony – będzie na święta z bliskimi, nie będzie już samotna. Jej głos dźwięczy mi w głowie – Malgorata, gdyż tak na mnie mówiła. W takich chwilach człowiek czepliwie chwyta się życia i cieszy się ogromnie z Bliskich, zadziwia to, jak łatwo ludzie odchodzą, a my się i tak nie spieszymy ich kochać. Więc jeszcze przed świętami czeka mnie pogrzeb. Swój, namacalny temat na rozważania adwentowe. Po chwili ciszy zadzwoniła A., która wróciła z Polski i przybiegła. Monia, moja wolontariuszka podała mi przez nią przepiękne: zdjęcia, na których się lubię; muzykę, która teraz gra w bibliotece i cieszy moje serce. Agusia też przybyła z prezentami – dostałam cudowne dzwonki powiązane pęczkami, rudy notes na 2003 rok z oddzieranymi rogami, sentencjami i obrazkami. Czuję się, jeżeli tylko tak można, zbyt obdarowana. Właśnie ostro zwróciłam uwagę L., że zachowuje się jak zwierzę. On sam nie uważa, że po dźwiękowym udowodnieniu, ze zjadł – powinien przeprosić, bo przecież nie może nad tym zapanować! Niektórzy Amerykanie są nienauczalni! Teraz złośliwie prawie ciamka jabłko, głośniej się nie da. Jak w przedszkolu. I wszystko to robi w czytelni biblioteki. Wolontariusz udzielny. W niedzielę po południu pojechałam z C+W do kościoła, potem do muzeum, zostałam zaproszona na ciepły, domowy obiad – dobrze się nam rozmawiało, rodzinnie. M. jeździł na nartach w Galenie. W drodze do domu wstąpiłam do sklepu po prezenty, wyszłam z dużą ilością ramek. Podzielę się sobą – mam tyle ładnych zdjęć, puszczę je pomiędzy ludzi. Mam ustaloną wstępnie w umyśle strategię na święta – ciocia przyjedzie do mnie w sobotę, zabiorę ją po szkole, podgotujemy coś, pojadę po wujka, pobędziemy, może zostaną na noc. Nie wiem jeszcze, jak na to zareaguje M., ale są mi bliscy i chcę mieć choć trochę rodziny wokół. Później – my na Wigilię do Gosi, w święta przedpołudnie z Bogoryjką, popołudnie z Dębicą. 30 grudnia Jeszcze jestem w pracy, choć już jedną nogą w domu. Wysłałam właśnie dzisiaj listy normalną drogą. Ufam, iż nowy 2003 będzie dla nas lepszy niż 2002, że się spotkamy z rodziną na weselu Ali i będziemy tworzyć wspólne, niepowtarzalne wspomnienia. Wzniecajmy w sobie radość z rzeczy najmniejszych, radujmy się nimi i cieszmy się sobą. Wszystko się uda powoli i o czasie. Dzisiaj na prywatce połączymy się myślami z Bliskimi, wypijemy za nasze wspólne zdrowie.
3 stycznia 2003
Wczoraj skończyłam czytać książkę na kolejne spotkanie w bibliotece – „Agnieszki pejzaże” Z. Turowskiej. Piękna biografia Osieckiej, zakończona smutną śmiercią, ale z przesłaniem. Lektura późnonocna, gdyż jeszcze jestem wybita Sylwestrem z trybu, poprowadziła mnie do mojego własnego tekstu z Ja i Ty, który oparł się czasowi, ale ukazuje niedobory mojej wiedzy w dziedzinie interpunkcji. Ta lektura natomiast poprowadziła mnie wprost do „Tatula, Mamuny” i innych moich artykułów. Jak się zmieniam przez lata! I nic nie mogę na to poradzić, i nawet nie chcę. Mam na jutro sprawdzić prace klasowe uczniów, które są odbiciem, nieco wykrzywionym, mojego sposobu uczenia. U niektórych prace to zbiory poprzekręcanych anegdot. Ponieważ Staff napisał Kowala, a ja opowiadałam o Dziadku przy okazji, więc Staff pozostanie piszącym kowalem. Takie ogromne uproszczenia. Sprawdzanie prac wzrusza mnie i złości, denerwuje i rozczula. Że to właśnie ja jestem jedyną furtką do literatury, jaką kiedykolwiek otworzą… Uchylą, a potem zapomną. Coś zostanie, jeden żart, zdarzenie i majaczący zarys postaci. Ale nie narzekam, nie zakopałam nawet tego uszczerbionego talentu. Rozwijam się, staję lepszym pedagogiem, choć może słabszym polonistą, bo zamerykanizowanym.
30 grudnia 2003
Minęły przemiłe święta. Rodzinne i zamyślone, prześpiewane. Takie w oczekiwaniu. Bardzo miłe doświadczenie. Całą Wigilię byłam w domu. Mariusz wczesnym rankiem zadzwonił do swoich Rodziców, jeszcze spałam. Po obudzeniu rozmawiałam z Rodzicami, później z Anusią. Takie rozmowy bez pogoni, u mnie ranek, u nich zmierzch przedwigilijny. Pierwszym człowiekiem zobaczonym tego dnia był powracający wcześniej z pracy Mariusz. Trochę sprzątaliśmy, trochę przygotowań. Mariusz drzemał. Przed wyjazdem do Misterków M. przygotował rybę w 2. postaciach, panierowanego karpia i kotlety mielone z rozmaitości rybnych. O 5., przed pojawieniem się pierwszej gwiazdki dojechaliśmy do Misterków. Zachwycili nas. Ogromna, królująca nad pokojem choinka, gospodarze w strojach ludowych, wystrój stołu, stroiki, ręcznie malowane bąbki, muzyka, zapachy, świece i góry prezentów. Było wspaniale. Każda z gospodyń w czymś się dołożyła do postnika. Agusia swoimi wspaniałymi pierogami wygrała mój konkurs na najlepszą potrawę. Ania znalazła pieniążek. Objedliśmy się bardzo. Oliwka rozpoczęła śpiewanie kolęd. Znała ich z 10. Nauczyła się słów sama z płyty, jaką miała z własnej prośby puszczaną przed snem. Dziw nad dziwy. A i mała Gabrysia podśpiewywała sobie „pejełko” pod nosem. Po śpiewaniu odbyło się rozpakowywanie prezentów. Łaskawy dla nas ten Mikołaj. Czas mknął bardzo szybko. W pierwszy dzień świąt dzwonili do nas Rodzice – wszyscy czworo z życzeniami. Było bardzo rodzinnie. Z przyjaciółmi spotkaliśmy się w kościele. Wieczorem odwiedzili nas najbliżsi. Obwianowali nas ponownie. Wypiliśmy szampana, podzieliliśmy tort, zrobiliśmy kolejne zdjęcia i śpiewaliśmy, a czas mknął swoim rytmem. W drugi dzień świąt po kościele poszliśmy na spacer w słońcu, po powrocie okazało się, że choinka się przewróciła. Lojalnie poczekała, aż ją zobaczą. Zbiły się nasze piękne bańki. Dobrze, że nie wszystkie. Poszukiwaliśmy nowego statywu. Po wszystkim naprawiliśmy szkody, pobyliśmy w domu, a wieczorem wpadliśmy do Ani, u której poznaliśmy jej kuzyna z żoną i 3. dzieci, jedno miało zaledwie 3 tygodnie. Jednak można się spotykać i normalnie żyć po… A dla mnie to było bardzo ciekawe doświadczenie. W sobotę po sugestiach dziewczyn kupiliśmy podłogę do pokoju dziecka, śliczną polską klepkę z brzozy. Wieczorem królowaliśmy w domku Piotrusiów. Jak pięknie ustrojony! Jakie smakowite dania! śpiewy z góralami do późna. I występy dzieci. W niedzielę prawie wszyscy spotkaliśmy się w kościele i każdy już odpoczywał w swoim domu. Tak minęło, a w myślach pozostaje obraz dobra i wspólnoty, bliskości. Jak dobrze, że siebie mamy.
10 grudnia 2001
Zatonęłam w potoku ciężkich spraw do załatwienia. Obecnie wisi nade mną wizja wielkiej próby. Przystąpiłam do pisania przewodnika po Muzeum Polskim na zamówienie Wspólnoty Polskiej i jest to niejako późny wykwit mojego pobytu na zjeździe. Jeżeli sama tego nie dokonam, nie pomoże mi w tym nikt, i nikt tego za mnie nie zrobi. Gromadzę materiały do książki, pieczołowicie przeżywam ostatnie dni wspólne z Mamą, o czas z którą muszę walczyć; goszczę w muzeum dyrektora z warszawskiego archiwum, czynię przygotowania do świąt i jeszcze pomagam w pracy, tzn. w trzech – bibliotece i obydwu szkołach. Pan K. załadował mi do komputera polski sprawdzacz i mogę się nim cieszyć po raz pierwszy w życiu. Wykrywa palcówki! Atmosfera prawdziwie świąteczna, tyle, że wiosenna. Rośliny poszalały, a Amerykanie, którzy otrząsnęli się po przeżyciach – stroją domy, jak nigdy. W minionym tygodniu odprawiliśmy w muzeum aż 4 wigilie. W domu będziemy gościć około 28. osób. Zapowiadają się niepowtarzalne, mamusiowe święta. Będzie mi brakować Reszty. Ale doznania nas pogłębią. Zaczynają nadchodzić życzenia od tych lepiej zorganizowanych znajomych. Cieszymy się telewizją satelitarną, ostrzymy zęby na programy świąteczne. I gdyby nie mara następnej publikacji – byłoby bosko. Ale i tak nie jest źle. Jak co roku będę się łączyła myślami z Wszystkimi, starała się będę pamiętać najlepiej i najpełniej. Dzięki temu nie ginę z horyzontu, ale trwam. Nawet, choć skrajnie zagoniona i skłopotana mniej piszę, jednak współistnieję, staram się odnajdywać w życiu promyki wiedzy i radości, być obecna. Chyba tak bardzo się wewnętrznie nie zmieniam – nadal lubię uczyć, polecać książki i spotykać się z ludźmi, robić herbaty, gotować, śpiewać, wyczyniać obrazki i słuchać muzyki. Jestem dla wszystkich, którzy mnie potrzebują i staram się stawać w tym coraz lepsza. Rozpinam czułość pomiędzy gałązkami drzewka.
4 grudnia 2000
Nadchodzą wielkimi krokami najbardziej oczekiwane święta świata. Osłoda zimowych lub pseudozimowych miesięcy. Już po wielkim święcie Dziękczynnienia (albo nawet przed) Amerykanie radośnie ustroili swoje domy, tworząc ulice konkurujących ze sobą wesołych miasteczek. Wszystko miga, pulsuje, powiewa czerwienią i złotem. Jest “ślycznie”. Postanowiliśmy w tym roku urządzić Wigilię u nas w domu. Zrobiliśmy przemeblowanie. Stół panoszy się na górze, kanapy wyemigrowały na niższy poziom – do wykończonej pięknie przez Mariusza sutereny. Wspólnie planujemy święta i spis jadła, musimy pogodzić nasze rozbieżne pojęcia na temat wigilijnych smaków. Wyjdziemy z tego kompromisowo. Co do jednego jesteśmy zgodni: kompot, ryba i pierogi być muszą. A reszta to tylko wariacje na temat postnikowej dokładności. Spędzą z nami święta najbliżsi znajomi, nasza druga rodzina. Zastanawiamy się nad wyborem choinki. Całe miasto usiane jest miejscami sprzedającymi drzewka. Chyba M. postawi na swoim i zakupi żywą. Szkoda tych usychających drzewek. Dzięki szkoleniom w muzeum, jakie urządzałyśmy z H. dla Amerykanów, powtórzyłam sobie wspaniałe sposoby wyrobu ozdób na choinkę. Ogarnia mnie powoli przedświąteczny popłoch. Dni mijają, a kartki czekają na wypisanie. Jeszcze tylko 3 tygodnie i zabłyśnie pierwsza gwiazdka, podzielimy się opłatkiem, każde z nas będzie myślami w swoim domu, przy bliskich żyjących i tych, którzy odeszli. Powietrze zawiruje od uczuć. Zaśpiewamy z serca.
2 stycznia 2001
Tegoroczne święta były dla nas szczególne. Domowe, śnieżne, przepełnione życzliwością, muzyką, zapachem jodełki i ludźmi. A jeszcze przyszło tyle kartek! Żeby nie wiem jak na to parzeć – kartkowa pamięć mnie umacnia. Po latach wykruszyli się przypadkowi adresaci, kierowani jedynie ilością kolorowej makulatury. Pozostali wytrawni pisarze, którzy szczególnie o nas myślą, za coś dziękują lub są życzliwi. Swoista ewolucja życzeniowa. Co roku wymyślam nowe życzenia i mam nadzieję się nie powielać, ale jak wszyscy wiedzą, życzymy sobie najlepszego i trudno jest te życzenia podstawowych prawd pakować w coraz to nowe słowa. Mamunia przeszła samą Siebie i przysłała aż trzy kartki. Jedną wyjątkowo urodziwą. Tyle było opłatków w życzeniach – prawdziwa strawa duchowa. Kartki nadal kipią znad lamperii w kuchni. Jaśnieją kolorowym szlakiem. W w przyszłym roku zrobię z ulubionych ozdoby na choinkę. Stroiliśmy wspólnie choinkę i tyle nam to sprawiło radości! Tak miło było się przekomarzać podczas strojenia. Ozdoby mamy różnorodne, ale spięte łańcuchem wydają się nawiązywać do siebie. Prawie każda ozdoba coś oznacza i wspaniale jest pomyśleć, że po kilku latach będziemy dysponować prawdziwym ładunkiem świątecznych wspomnień. Przydały się wszelkie bombki, prezenty od uczniów, zapomniane koszyczki i malutkie lale, łyżki i fujarki, śnieżynki, nawet płyty kompaktowe – M. wymyślił, że będą wspaniale odbijały żaróweczki – i miał rację. Wygrał ze mną trzema asami: jodełką, kolorowymi światełkami i pomysłowością. Nie przesadzę i mam nadzieję, że nie obrażę moich poprzednich choinek, jeżeli powiem, że ta jest moją najpiękniejszą. Wszystkie czynności nacechowane były wzruszeniem, a wspaniały, blisko metrowej grubości śnieg jedynie wzmacniał te uczucia. Postanowiłam przygotować słowa nowych dla nas kolęd i dzięki technice śpiewać je z podkładem muzycznym. W ten sposób kolędowaliśmy z Santorką, Hanią Banaszak, Krzysiem Krawczykiem, Krywaniem i wieloma innymi. Odbyliśmy tyle przygotowań, pieczenia i gotowania, a w międzyczasie zakup samochodu dla Mariusza. W naszym garażu śpi Niusian. Jego pełna nazwa brzmi Nissan Frontier super crew pick-up. Ładniutki, piaskowo-szary i prawdziwie męski wóz. Półroczne deliberacje i poszukiwania zakończyły się sukcesem. Jest to pierwszy nowy samochód w naszym życiu. Mariusz uspokojony, nie czuje się już uzależniony od moich wyjazdów. Chip – sprzedawca też nie okazał się ogromnym cwaniakiem. Pomagałam w pertraktacjach, wyszukiwaniu finansowania i spisywaniu umowy. Okiełznałam stres. Dwa wolne dni – czwartek i piątek przed świętami pozwoliły mi w pełni się do nich przygotować. W czwartek piekłam ciasteczka w oczekiwaniu na dostawę samochodu. Za oknem trzaskający mróz malował obrazy. Po przyjeździe M. kręcenie ciastek przez maszynkę odbyło się z turbodoładowaniem. Wykorzystałam prezent od szkolnego Mikołaja – zestaw blaszek do pieczenia bez natłuszczania. Wyjątkowo udały mi się “thumb cookies” według przepisu pani O. W piątek gotowałam barszcz i bigos z dziczyzną na drugi dzień świąt, na południe byłam umówiona z A. w samym sercu Chicago, na leczenie kanałowe zęba. Autostrady pełzały w żółwim tempie, ale miałam kasetowy zapas kolęd i cieszyłam się nimi, śpiewając w samochodzie. Miałam okazję w wyjątkowo ładnym świetle mrozowego słońca zobaczyć centrum miasta przejęte gorączką świąteczną. Gabinet, mieszczący się na 9. piętrze nad luksusowymi sklepami, jedynie budował we mnie wrażenia. Wspaniałe katalogi w poczekalni, a w środku kochane dziewczyny – A. (już chyba najwyżej wykształcona specjalistka) i J. Muszę powiedzieć, że lubię chodzić do dentysty. Przyjęły mnie serdecznie. Jeszcze nigdy leczenie nie trwało tak krótko i mało boleśnie. Po wszystkim byłam poproszona na zwiedzanie i poczęstunek, przedstawiona współpracownikom. Co najciekawsze okazało się, że owe leczenie było prezentem! Już zupełnie zniewoliło mnie to rozpuszczanie. Mam nadzieję, że się nie zbisurmanię. Po wszystkim urządziłam sobie spacer po 9. piętrach sklepów i zakupiłam prezent – perfumy, których poszukiwałam od wyjazdu do Polski. Pachnę teraz Pampelune Guerlain’a. I tak mamy prezenty – Mariusz samochód, a ja bezbolesne leczenie kanałowe i perfumy. Wyjątkowa, niedzielna Wigilia rozpoczęła się mszą na Trójcowie, później Gosia przyjechała do pomocy. I dzięki Bogu, gdyż nie czułam się zbyt dobrze. Nie wiem, co mi to wróży na nowy rok, ale gdyby zapisać godziny dnia – byłoby ciekawie. Przygotowania poszły pełną parą. Uwielbiam takie składkowe święta, gdyż każda gospodyni może się czymś wykazać i, co najważniejsze, żadna się zbytnio nie przemęcza. Goście nadchodzili, a prezenty zaczęły zasłaniać choinkę. W pewnym momencie okazało się, że K. stoją z dziewczynkami na autostradzie w niesprawnym samochodzie. Ekipa ratunkowa ruszyła. I może się to wydawać dziwne, ale dzięki Bogu, że tak się stało i wtedy. Takie przysłowiowe szczęście w nieszczęściu. Poczekaliśmy na P., który odwoził samochód do warsztatu i w formie skróconej przeprowadziliśmy wstępy do łamania się opłatkiem. Kominek królował. Życzenia z serca wzruszały. Sprawnie podałyśmy potrawy. Uszy nam pląsały. Wybierany przez Mania stół okazał się po raz kolejny wspaniałym zakupem. W pierogach pan domu wyszukał pieniążek na szczęście. Następnie były prezenty i kolędy. Dostałam bardzo piękny pierścień z mlecznym bursztynem. Oliwka, podczas oględzin, pocałowała mnie weń z rozmachem. Chcę to potraktować jako dobry omen. Nie zdążyliśmy na Pasterkę. Śpiewaliśmy do późna. Położyłam się około 4. K. spali u nas. Dzięki ich obecności przeszliśmy rodzinnie przez drugi dzień. Wspólne śniadanie, radość z dziewczynek, wyprawa z Agusią do kościoła, rozmowy w samochodzie. Wieczorem przybyli następni goście. W sumie, gościliśmy licząc także dzieci – 23 osoby. Drugiego dnia śpiewy wychodziły jak na lekcji pokazowej. Z tego wszystkiego nie zdążyłam się przebrać w przygotowany strój i świętowałam w zwykłych spodniach i golfie. Pomiędzy świętami pracowałam przy dźwiękach kolęd. Na Sylwestra wybraliśmy się do Violi i Marka. Panie, a panowie taneczni. Pojechaliśmy “wesołym autobusem” K. do domu Marka i Eli. Tam przespaliśmy noc. Dzięki odległościom mieliśmy bal wyjazdowy. Elżunia podjęła nas po królewsku barszczem i śniadaniem. Wybraliśmy się na spacer po zalanych słońcem drogach. Jak było cicho! Później pojechaliśmy do K. Było już zupełnie rodzinnie, tak domowo, że M. uciął sobie drzemkę w pokoju maleńkiej Gabrysi. Podliczyłam sobie starym zwyczajem studentek polonistyki przeczytane w 2000 strony książek i … czytam mniej. Nie licząc artykułów z prasy, niedoczytanych książek i powieści na kasetach – 4570 stron.